Poświąteczny smutek...
Przed chwilą wyszedł do pracy. Rozstalismy sie w kłótni.
On nie rozumie, jak bardzo mnie boli, że jego rodzina mnie nie lubi.
Przede wszystkim jego matka.
Widzę, że na siłe próbuje być miła, że nie byłam wymarzoną kandydatką na żonę dla jego syna.
Nie zaprosili mnie w Boże Narodzenie razem z nim, nie wspomnieli abym dziś razem z nimi odwiedziła go w pracy.
A on wmawia mi, że mam sama się narzucać, włazić im dupę i się wpraszać.
Jeśli ja kogoś nie lubię, to nie zapraszam, a jak chcę się z nim widzieć to na odwrót.
To chyba logiczne.
Skoro nikt nie wspomnial, że mogłabym sie też pojawić, to dla mnie jest jasne, że nikt sobie tego nie życzy.
To jedne z najgorszych świąt... Siedzę i płaczę. Nie mam się komu wygadać, do kogo zadzwonić.
On nie wie jak to jest być samotną, w obcym kraju, jak to być odrzuconym.
Coraz częściej myślę o tym, aby to zakonczyc. Zaczyna mi brakować sił.
W ludziach budzę tylko antypatię. Nie umiem żartować, śmiać się.
Moj sposob bycia jest depresyjny.
Chyba, że jestem pijana. Wtedy staję się duszą towarzystwa, czego później się na trzeźwo wstydzę.
Mam nerwicę i fobię społeczną.
Zatem nic dziewnego, że jestem nielubiana.
Nie dziwię się jego rodzinie, jednak mimo wszystko to odrzucenie mnie boli, bo starałam się być miła, pomocna. Starałam się zdobyć ich sympatię.
Niestety... nie wyszło.
Chyba nasze małżeństwo zaczyna się rozpadać. NAturalnie on trzyma stronę matki. No jakby inaczej...
Naprawdę nie chce mi się już żyć. Gdyby nie strach przed karą za sambójstwo już dawno bym się zabiła.
Kto wie, może już niedługo dostanę raka albo innej smiertelnej choroby.
Po co ma żyć taki śmieć jak ja..